poniedziałek, 7 grudnia 2015

Prawie jak Olaf...

Elsa, Elsa, Elsa, Anna, Olaf, Elsa, Elsa … itd. Powtarzane po powrocie z przedszkola jak mantra. Na pytanie, czy chociaż wie o czym jest bajka, Zosia odpowiadała: "o Elsie, i Annie, i bałwanku, i ich tatusiu ???" Tatusiu? "Zosiu, Kristoff chyba nie jest tatusiem tylko ukochanym, yyyy chłopakiem, yyy przyjacielem." Nie uwierzyła. W ramach uświadamiania dziecka uległam i obejrzałyśmy całą "Krainę lodu". Lawina ruszyła… Kopciuszek odszedł na boczny tor. Mikołaj musiał zmienić plany prezentowe. Pierwsze "lodowe" prezenty możecie podziwiać na jednym ze zdjęć - lalki Elsa i Anna oraz bałwanek Olaf. Pojawił się jednak mały problem - bałwanek jest jeden, dziewczynki są dwie. Trzeba było dorobić. W taki oto sposób powstał twór Olafopodobny.

Potrzebne materiały:
- rolka po papierze toaletowym
- biała, pomarańczowa i czarna bibuła
- czarne lub brązowe druciki kreatywne
- ruchome oczka
- nożyczki, klej i coś do narysowania buzi

Wykonania można się łatwo domyślić. Rolkę obklejamy białą bibułą. Zamiast tego można pomalować białą farbą. Z pomarańczowej bibuły formujemy nos, a z czarnej guziczki. Naklejamy wszystkie elementy we właściwych miejscach. Doklejamy oczka. Dorysowujemy buzię. Nad oczami i po obu stronach rolki robimy dziurki. Do górnej wkładamy trzy druciki i tworzymy fryzurę, do bocznych ręce (na druciku zawijamy drugi tak, aby powstała ręka z trzema palcami). Gotowe.

Kilka zdjęć z realizacji i zabawy poniżej. Proszę zwrócić uwagę na Zosi nową kreację. ;)



niedziela, 6 grudnia 2015

Pajączek Gipsy

Tematyka nie na czasie, ale co tam. Zamiast przygotowań do świąt i prezentów, proponuję niestrudzonego pajączka Gipsy :)

Zosina nauka języka francuskiego idzie… powoli. Pani w przedszkolu twierdzi, że sporo rozumie. Z mówieniem jest gorzej. Próbuje, ale wychodzi z tego bliżej niezidentyfikowany zlepek francuskich słów. Na święta przyjeżdża do nas babcia Zosia. Pokładamy w tym olbrzymią nadzieję. Mam nadzieję, że "pomęczy" Zosię podstawowymi zwrotami, co ułatwi jej dalszą naukę. Zaczynam się trochę martwić jej "postępami". Od września idzie do szkoły i nie chciałabym, żeby miała problemy przez braki językowe. Wiem, wiem - dzieci chłoną języki jak gąbka, trzeba dać jej czas. Gdybym miała pewność, że talent do języków obcych odziedziczyła po Tacie, byłabym spokojna. Jeśli odziedziczyła po mnie to… (głośne chrząknięcie).

Piosenkę o Pajączku Gipsy, Itsy Bitsy, Incy Wincy itp. zapewne słyszeliście. Jeśli nie, na dole znajdziecie filmik z francuską wersją. W ramach nauki języka francuskiego postanowiłam przetłumaczyć piosenkę na język polski niemal dosłownie. Tekst jest bardzo prosty do zapamiętania. W nawiasach obok tekstu znajdziecie elementy pokazywane. Będzie Wam do tego potrzebny jakiś pająk :)

Pajączek Gipsy
wspinał się po rynnie. (wchodzimy pająkiem po ręce, na koniec łapiemy go w dłoń)
Nagle spadł deszcz. (wolną ręką imitujemy spadające krople deszczu)
Pajączek spadł też. (opuszczamy pająka)
Lecz słońce przegoniło deszcz. (imitujemy słońce "wkręcając dłonią żarówkę" i przeganiamy deszcz rękami lub tupiąc i robiąc groźne miny)

Kilka zdjęć z interpretacji Zosi.


Oprócz pokazywania można urozmaicić śpiewanie wykorzystując poniższy eksponat. Jego wykonanie jest bajecznie łatwe. Wystarczy rolkę po ręcznikach papierowych obwinąć folią aluminiową. Na kawałku wstążki zawiązać pajączka (jeśli nie macie figurki, możecie narysować na kartce i przykleić do wstążki). Następnie przełóżcie wstążkę przez środek rolki, ciągnijcie za wstążkę i śpiewajcie obserwując jak wasz pajączek wspina się w górę. 


Zachęcam również do przygotowania piosenki w formie obrazków. Można je wykorzystać do nauki  sekwencji, czyli układania w odpowiedniej kolejności, opowiadania, co się po kolei wydarzyło, nauki czytania lub po prostu kolorowania. Nasze obrazki były rysowane od ręki, więc ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Jeśli jednak mogłyby Wam się przydać, dajcie znać. Zeskanuję i udostępnię.


Wersja francuska:

poniedziałek, 9 listopada 2015

Na tropie jesieni

Nie pierwszy i nie ostatni raz wybrałyśmy się na spacer w poszukiwaniu jesieni. Przyroda zmienia się każdego dnia i każdego dnia stawia przed nami nowe detektywistyczne wyzwania. Aby urozmaicić spacer polecam przygotować mały zestaw detektywistyczny - listę rzeczy do odnalezienia, pudełko na skarby i sprzęt detektywistyczny.

Naszą listę stworzyłam biorąc pod uwagę to, co można znaleźć w pobliskim parku. Wykorzystałam obrazki znalezione w internecie.  Czcionka jest odpowiednio duża, aby Zosia mogła przy okazji poćwiczyć czytanie globalne. Pudełko na skarby wykonałyśmy z opakowania po jajkach - chyba najczęściej występująca w sieci wersja. Nasze zostało pomalowane farbami, ozdobione księżniczkami i podpisane.

Ruch na świeżym powietrzu, dobra zabawa i nauka w jednym. Czego chcieć więcej?

Jeśli poszukujecie inspiracji na tego typu zabawę, zachęcam do wstukania do wyszukiwarki "scavenger hunt for kids". Na pewno znajdziecie mnóstwo inspiracji.



sobota, 26 września 2015

Co po czytaniu globalnym?

Ostatnio sporo osób przywędrowało do nas z grupy fb 'Czytanie globalne'. Czuję się w obowiązku donieść jak obecnie wygląda u nas nauka czytania. :)

Z czytania globalnego nie zrezygnowaliśmy całkowicie, chociaż zostało ono znacznie ograniczone na  rzecz zabaw z analizy i syntezy. Wprowadzeniem liter zajmować się nie musiałam, bo litery Zosia poznała "przy okazji". Od czasu do czasu pytała się o kolejne, powtarzała je, zapamiętywała i jakoś samo poszło. Później zaczęło się wyodrębnianie pierwszej głoski w wyrazie. Od początku robiła to niemal bezbłędnie. Bestia ma dobry słuch. :) Z czasem wspierałam się tą umiejętnością, kiedy błędnie odczytywała jakiś wyraz. Naprowadzałam ją pytając o pierwszą literę w wyrazie albo zwracałam uwagę na różnice w podobnych wyrazach. 

Kolejnym krokiem było sięgnięcie po "Elementarz" Falskiego. I to był strzał w dziesiątkę! Zosia sporo słów już znała. Więc czytałyśmy na przemian - trochę ja, trochę ona. W przeciągu tygodnia czytała sama prawie 30 stron. Kolejne wyrazy zapamiętywała w mig, syntezując co nieco w swojej małej głowie. Niestety wglądu w nią nie mam, więc nie wiem co tam się tak naprawdę działo. Z czasem zaczęła sięgać po kolejne książki. 

Co robimy teraz? Przygotowuję Zosi alfabet ruchomy i materiał różowy z pedagogiki Montessori (niedługo napiszę o tym więcej), żeby pomóc jej w syntezowaniu. Niestety, pomimo moich starań Zosia słyszy po niektórych spółgłoskach "y" i czasami ma problem ze złożeniem nowego wyrazu (z trzyliterowymi radzi sobie rewelacyjnie). Szczególnie ma trudność z tymi, w których występują po sobie dwie spółgłoski. Próbujemy się "ślizgać", ale nie zawsze pomaga. Co ciekawe, bez problemu głoskuje trzyliterowe słowa. Nie wiem kiedy to opanowała. Odkryłam to wczoraj. 

Pewnie niektórzy z Was stwierdzą, że dlatego lepsze są metody sylabowe. Myślałam nad tym długo i doszłam do wniosku, że uczenie po kolei wszystkich sylab jest trochę bez sensu. Po co dziecko uczyć nic nie znaczących sylab? Lepiej wyjść od takich które rzeczywiście coś znaczą - my, mi, ta, to i z nich składać wyrazy. Później wprowadzić słowa trzyliterowe. Ale to jest moje zdanie…

Metod nauki czytania jest mnóstwo (wiem, bo pisałam o tym pracę dyplomową ;)). Nie ma jedynej słusznej. Wybór metody powinien być uzależniony od indywidualnych predyspozycji dziecka. Najlepsze wydaje się zaczerpnięcie z różnych koncepcji tego, co sprawdzi się przy konkretnym dziecku. 

Jako dowód Zosinych umiejętności filmiki:



wtorek, 22 września 2015

50 najpiękniejszych opowieści

"50 najpiękniejszych opowieści. Klasyka dla dzieci" wyd. Papilon dostaliśmy dawno temu w prezencie. Książka przeleżała na półce kilka miesięcy. Przyznaję, że podeszłam do niej dość sceptycznie. Ot, kolejny zbiór popularnych baśni, bajek i bajeczek. A że zachwalam na blogu tylko to co nam się rzeczywiście podoba... to recenzja czekała i czekała. Aż się w końcu doczekała. Jak widać - cierpliwość popłaca. :)

Zosia wygrzebała tę książkę w maju. Od tamtej pory sięga po nią codziennie. Nie ma dnia bez "książki z Aladynem". Wertuje ją strona po stronie. Takie posiedzenie trwa zawsze ponad pół godziny. A że Zosia lubi to robić w "ustronnym" miejscu… Kto dziecku zabroni.

Życie (czyt. Zosia) szybko zweryfikowało stosunek Mamy do tej książki. Może nie zapałała do niej wielką miłością, ale polubiła. Na tyle, żeby ją Wam polecić. Tata po przeczytaniu setny raz z rzędu tej samej książki na dobranoc, może mieć zgoła odmienne zdanie. Na szczęście, wybór bajek jest duży. Na nieszczęście, Zosia chce czytać ciągle te same. ;)

Książka, jak wskazuje sam tytuł, zawiera 50 najpiękniejszych opowieści. Znajdziecie w niej m. in. "Kota w butach", "Lampę Aladyna", "Trzy małe świnki", "Złotowłosą i trzy niedźwiadki" i wiele, wiele innych, które z pewnością znacie z dzieciństwa. Zbiór zawiera również kilka mniej znanych utworów tj. "Dzbanek do herbaty", "O dwunastu miesiącach", "Zaczarowana studnia". Bajki opracowane zostały tak, aby nadawały się do czytania młodszym dzieciom - są stosunkowo krótkie i napisane przystępnym językiem. Jeśli poszukujecie ładnie wydanej kompilacji najbardziej znanych baśni i bajek, polecamy.


czwartek, 17 września 2015

Pchła Szachrajka

"Chcecie bajki? Oto bajka: Była sobie Pchła Szachrajka." Chyba nie ma w Polsce osoby, która nie znałaby przygód tej bardzo psotnej, lecz równie sympatycznej damy w purpurowych rękawiczkach. My znamy ją aż za dobrze. I powiem bez kozery - uwielbiamy całym sercem. Szczególnie w wersji audio wydanej przez Polskie Radio na setną rocznicę urodzin Jana Brzechwy.

Płyta jest zapisem dźwiękowym spektaklu wystawionego w 2000 r. w studiu koncertowym Polskiego Radia. Muzykę do przedstawienia napisał Maciej Małecki, zaś całość wyreżyserowała Anna Seniuk. W rolę małej psotnicy wcieliła się Ewa Konstancja Buhłak. Wersje chóralne wykonuje Poznański Zespół Wokalny Affabre Concinui przy akompaniamencie Polskiej Orkiestry Radiowej.

Spektakl w dalszym ciągu jest wystawiany w Teatrze Narodowym. W trochę innej obsadzie, ale podejrzewam, że równie dobrej. Dlaczego podejrzewam? Bo niestety nie dane nam było go zobaczyć. Spektakl jest wystawiany tylko dwa razy w miesiącu, a bilety są sprzedawane na pniu. Na listopad zostało 1 (słownie: jedno) miejsce. Nasze marzenie. Mam nadzieję, że uda nam się kiedyś go zobaczyć. Liczę na to, że ktoś w dyrekcji zlituje się nad publicznością i zrobi więcej przedstawień.
Zainteresowanych odsyłam na stronę Teatru Narodowego.

Na razie zostaje nam płyta, która jest absolutnie genialna. Moim zdaniem, najlepsza do tej pory wydana bajka muzyczna. Przez prawie całe wakacje wałkowana codziennie. Zawsze odsłuchana, a w zasadzie odśpiewana w całości. Uwierzcie mi, że takie słowa jak fanaberie, szachrajstwa, psoty, purpurowe rękawiczki w ustach 3 i pół latki brzmią rewelacyjnie. :) Oby więcej takich perełek!


I jeszcze dwa gratisy.

Zosia w lekko rozmazanym makijażu wykonanym przez specjalistkę na zakończeniu roku przedszkolnego.


Zosia w makijażu własnej produkcji a la Pchła Szachrajka - cyt: "Troszkę wyglądam jak Pchła Szachrajka". ;)


niedziela, 14 czerwca 2015

Żywe Muzeum Piernika

Rogalowe Muzeum, o którym pisałam w poprzednim poście, nie było pierwszym żywym muzeum, do jakiego udaliśmy się w czasie naszego pobytu w Polsce. Pierwsze było toruńskie Żywe Muzeum Piernika. Nie ukrywam, że Toruń ustawił poprzeczkę baaardzo wysoko.

W Muzeum powitali nas Mistrz Piernikarski i Wiedźma Korzenna, którzy staropolską mową objaśnili nam w najdrobniejszych szczegółach sekret przygotowania piernika. Po wspólnym wyrobieniu piernikowego ciasta, złożyliśmy przysięgę czeladniczą. Następnie jako oficjalni już piernikowi czeladnicy, przystąpiliśmy do formowania własnych pierników w specjalnych drewnianych formach. Jedną z takich form, w kształcie serca, kupiliśmy sobie na pamiątkę tego niezwykłego dnia. W międzyczasie uformowane przez nas pierniki zostały wypieczone w muzealnym piecu. Otrzymaliśmy je wraz z gęsim piórem pisanym certyfikatem piernikowego czeladnika. Dla wytrwałych przewidziany jest również pokaz bardziej współczesnych metod wyrobu pierników. Niestety czas Zosi drzemki zbliżał się nieubłaganie i musieliśmy się ewakuować przed zakończeniem.

W muzealnym sklepiku szczególnie polecamy zacną kostkę piernikową, którą niektórzy przedkładają ponad pierniki z toruńskiego rynku.  


poniedziałek, 8 czerwca 2015

Rogalowe Muzeum Poznania

Jednym z przystanków na naszej trasie podczas wyjazdu do Polski był Poznań. Pierwotnie w planach mieliśmy wyprawę do Nowego Zoo ("nowego" = z 1974 r. ;)). Niestety pogoda nie dopisała i trzeba było szybko zmieniać plany. Szybki research Taty i okazało się, że o mały włos nie przegapilibyśmy bardzo ciekawej poznańskiej atrakcji - Rogalowego Muzeum Poznania. 

Rogalowe Muzeum Poznania jest żywym muzeum rogali świętomarcińskich. Mieści się w kamienicy na Starym Rynku, w pięknej sali z renesansowym zdobionym sklepieniem. Sala jest z widokiem na wieżę ratuszową, a muzeum proponuje pokazy połączone z oglądaniem trykających się koziołków.

Muzeum bardzo polecamy! Żywe muzeum różni się znacząco od "zwykłego". Tutaj wiedza przekazywana jest "na żywo" w trakcie około godzinnego pokazu. Na początku dzieci uczą się o gwarze wielkopolskiej, poznają kilkanaście słów jak szczun, mela, klapioki, bejmy (zainteresowanych ich znaczeniem zapraszamy do muzeum). Następnie słyszymy ciekawą historię o początkach rogali świętomarcińskich i zabieramy się do ich przygotowywania wraz z rogalowym mistrzem. Na koniec degustacja i możliwość zakupu rogali. Wszystko w przemiłej atmosferze, wyłożone z dowcipem i swadą - bez chwili nudy.

Uwaga - trzeba uważać, żeby nie obrazić rogalowego mistrza. Pamiętajcie - poznaniacy nie są skąpi, tylko gospodarni!

Mała mela (czyt. Zosia) bawiła się świetnie. Duży szczun (czyt. Tata) również. Mama, jak to Mama, zajęta była głównie robieniem zdjęć. Swoje jednak zjadła...

Poniżej krótka fotorelacja. Zdjęć rogali nie będzie. Miałam do wyboru albo cykać, albo pałaszować zanim moje głodomory je pochłoną. Także wiecie... ;)

wtorek, 2 czerwca 2015

Sekrety morza

Nasza przeprowadzka do nowego mieszkania przywodzi mi na myśl wiersz Juliana Tuwima "Rzepka". Parafrazując - sprzątają i sprzątają, posprzątać nie mogą. Proszę Was o jeszcze odrobinę cierpliwości. Do końca czerwca powinniśmy się uwinąć z większością spraw i będziemy mogli wrócić do regularnego blogowania.

Wracam na chwilę (czyt. na kilka postów) do naszego wyjazdu do Polski, w czasie którego mieliśmy kilka "pierwszych razy" i odwiedziliśmy bardzo ciekawe miejsca. Dzisiaj o naszym pierwszym wspólnym wyjściu do kina. Kto jeszcze nie wie za chwilę się dowie, że nie mamy w domu telewizora. Internet wystarczająco pochłania czas… Niektórzy zapewne kręcą z niedowierzaniem głową i pochylają się nad marnym losem Zosi (ale jak to bez bajek?). Uspokajam - bajki są, "w internetach".  Dobrane przez Mamę, według uznania… Mamy. Pierwsza bajka kinowa też była wyborem Mamy. Nieskromnie powiem - bardzo dobrym wyborem. Uchylmy więc rąbka tajemnicy. Chodzi o bajkę "Song of the Sea" - w polskim tłumaczeniu "Sekrety morza".

Tata na początku stawiał opory. Bo po co on … Bo bajki go nie interesują … Bo szkoda pieniędzy … Bo będzie się nudził … Bo to, bo siamto … Oczywiście nie miał szans z argumentami Mamy - pierwsze wyjście do kina Zosi, nominacja do Oskara, piękna animacja, mądra fabuła itp. itd. Skusił się i … zaraz po filmie ściągnął ścieżkę dźwiękową :) (posłuchajcie czemu: https://www.youtube.com/watch?v=s9Z_Y9eReLQ).

Poza czarującą irlandzką muzyką, film zachwyca też elementami rzadko spotykanej w bajkach celtyckiej mitologii (skrzaty, czarownice, studnie, morskie stwory) i sugestywnymi obrazami natury. Gdy fale rozbijają się o brzeg wysepki latarnika, niemal da się poczuć zapach zimnej słonej wody w powietrzu. A gdy ciemną nocą znajdujemy się w gęstym lesie, hukanie sów i ich wielkie oczy przyprawiają nas o dreszcze.

Zosia w kinie zachowywała się jak ryba w wodzie. Najpierw wyjadła cały popcorn. ;) Później siedziała i w ciszy oglądała bajkę. Kiedy chciała o coś zapytać, mówiła szeptem tak, żeby nikomu nie przeszkadzać. Przed seansem nie miała drzemki, ale mimo, że bardzo chciało jej się spać, z zaciekawienia wytrzymała do końca filmu.

Na koniec trailer - po angielsku, bo zdecydowanie lepiej oddaje klimat niż polski. Najpiękniejsza bajka jaką do tej pory widziałam. Polecam z czystym sumieniem!.




poniedziałek, 11 maja 2015

Mała ogrodniczka

Na wstępie tłumaczymy się z dłuuugiej nieobecności. PRZEPROWADZKA! Więcej mogłabym nie dodawać, ale dodam…  ;) Wielkanoc, zjazd Mamy, urodziny Taty, przyjazd babci Zosi, brak internetu przez prawie dwa tygodnie. To ostatnie okazało się być dość bolesnym, ale bardzo oczyszczającym doświadczeniem.

Urządzanie się trwa. Postanowiliśmy zacząć od balkonu. Na nim spędzamy chyba najwięcej czasu. Może poza Zosią, która okupuje swój nowy pokój. Nie da się jej teraz wieczorem zagonić do łóżka. Zamyka drzwi, zapala sobie światło i urzęduje na włościach. 

Wracając do tarasu. W środę lecimy do Polski. Ponieważ chcielibyśmy się cieszyć naszymi nowymi kwiatkami trochę dłużej niż było nam to do tej pory dane, musieliśmy je przesadzić do większych donic i stworzyć sznurkowy system nawadniania. Zapewne po naszym powrocie nie będą tak urodziwe, ale jest szansa, że przynajmniej przetrwają i będzie się je dało odratować. Jeżeli ktoś z Was zna sprawdzone sposoby na nawadnianie roślin podczas 2-tygodniowej nieobecności - dajcie znać!

Zabrałyśmy się z Zosią do przesadzania. Zosia przyniosła swoje narzędzia i ochoczo zabrała się do pracy. Musiałam wyrywać jej z rąk doniczki z kwiatkami, bo twierdziła, że sama umie je z nich wyjąć. Ponieważ roślinki jak powszechnie wiadomo potrzebują korzeni, wybiłam Zosi z głowy pomysł samodzielnego przesadzania. Po krótkiej acz burzliwej dyskusji, doszłyśmy do konsensusu. Zosia wsypuje ziemię, Mama przekłada kwiatki, Zosia podlewa. Tak też zrobiłyśmy.